AN: Ido, chciałam zacząć rozmowę z Tobą od Ciebie samej. Wydajesz mi się szalenie interesującą kobietą, ponieważ w tym małym, zgrabnym ciele tkwią bardzo duże pokłady siły i energii. Ale wróćmy do roku 2003. Najbardziej poruszające w Twojej historii jest to, że się badałaś. Regularnie chodziłaś do ginekologa, robiłaś badania, a w któryś momencie dowiedziałaś się, że wyniki są inne niż do tej pory. Pamiętasz ten moment?
IK: Tak. Przeprowadziłam się do Warszawy, a standardem w moim życiu jest to, że znajduję sobie w nowym mieście dentystę, ginekologa, lekarza ogólnego. Takie przyzwyczajenie zawdzięczam mojej mamie, która zawsze takich rzeczy pilnuje. Ma w swoim telefonie tzw. „przypominajki” i zawsze całej rodzinie przypomina o regularnych wizytach u lekarza.
Pamiętam, że wtedy był grudzień, okres przedświąteczny, kiedy przygotowywałam się już do świąt, a mama wtedy zadzwoniła i mówi: „To jest czas, żeby zrobić cytologię”. Opierałam się, bo czas był nieodpowiedni, próbowałam ją przekonać, że przecież nie minął jeszcze rok od poprzedniego badania. Drogie Panie, dziś wiem, z perspektywy czasu, że to był ten najważniejszy telefon. To jest chyba tak, że matka ma wyczucie i intuicję. My kobiety chyba tak po prostu mamy. Mama mnie wtedy bardzo męczyła, dzwoniła i przypominała, aż w pewnym momencie było mi nieprzyjemnie i stwierdziłam, trochę dla świętego spokoju, że zrobię tę cytologię. Po badaniu zapomniałam o nim, rzuciłam się w wir przygotowań, zakupów. Któregoś dnia z ośrodka zdrowia zadzwoniła do mnie pani z recepcji z wiadomością, abym jak najszybciej przyjechała. Pomyślałam, że to pewnie standardowa procedura, przed świętami chcą sobie wszystko „posprzątać”. Że pojadę, bo przecież i tak wszystko będzie w porządku. Jak co roku. Gdy byłam w gabinecie, to moja pani ginekolog bardzo dziwnie się zachowywała, jak nigdy dotąd. Siedziała za biurkiem, była zdenerwowana i zestresowana. Zaraz po moim wejściu, powiedziała do mnie „Pani Ido, mamy problem. Podejrzewamy u Pani raka szyjki macicy”. Po usłyszeniu tych słów, tak jak stałam, osunęłam się na krzesełko. Moim pierwszym odruchem był śmiech. Zaczęłam się śmiać, tak nerwowo, mówiąc, że to przecież niemożliwe, że mnie to nie dotyczy, że jestem za młoda, że regularnie się badam, nic mnie nie boli, nie mam żadnych objawów.
Zrobiliśmy biopsję, która potwierdziła nowotwór. Miałam wtedy trzydzieści trzy lata.
AN: Jak się wtedy czułaś, co myślałaś?
IK: Mimo, że biopsja potwierdziła nowotwór, to nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. Wmawiałam sobie, że na pewno cytologia została źle pobrana, że pomylili wyniki. Szukałam wszelkich możliwości, żeby udowodnić sobie i innym, że to mnie nie dotyczy. Postanowiłam iść do drugiego ginekologa, onkologa, poprosiłam o pobranie kolejnych dwóch wycinków. Jeden został zbadany w laboratorium w Warszawie, a drugi w Szwecji. Po dwóch tygodniach miałam wyniki z dwóch miejsc, które się pokryły. I to był ten moment, kiedy już nie mogłam sobie wmawiać, że to nieprawda. Wtedy dotarło do mnie, że mam raka. Myślałam, że to koniec, że to wyrok. Że to pora, aby żegnać się ze światem.
AN: Jak się czułaś?
IK: Przez tydzień leżałam w łóżku, nie wiedziałam co robić, jak się za to wszystko zabrać. Poddałam się. Wydawało mi się, że jestem w takiej przezroczystej kuli i wszystko to, co się dzieje, toczy się poza mną.
AN: Czy rodzina, znajomi wiedzieli od początku, że masz raka? Czy raczej chciałaś ten czas przeczekać, pobyć w samotności, oswoić się z tą myślą?
IK: Wiedziała najbliższa rodzina i paru bliskich przyjaciół. Mniej więcej po tygodniu leżenia w łóżku coś się zdarzyło, czego do końca nie potrafię opisać słowami. Wściekłam się. Na tę sytuację, w której się znalazłam. Wstałam z łóżka i z całą stanowczością postanowiłam, że to nie choroba będzie mi dyktowała warunki.
AN: To był moment…
IK: To był ten moment, w którym odkryłam w sobie siłę. Sprawy potoczyły się wtedy bardzo szybko. Niecałe półtora miesiąca później, dokładnie pamiętam tę datę – 12 lutego – znalazłam się na stole operacyjnym. Operacja była długa i skomplikowana. Spowodowała, że nie zdążyłam być mamą. Choć oczywiście był taki moment, że walczyłam o to macierzyństwo, gdzie walczyliśmy o to wspólnie z mężem. Bo uparłam się, że to niemożliwe, że mnie to kompletnie nie interesuje i że mi się uda. Niestety, lekarze mi to odradzali. I wtedy mój mąż powiedział jedne z najpiękniejszych słów. Że najważniejsza jestem ja i walka o mnie, że nie wyobraża sobie życia beze mnie.
AN: A sama operacja? Pamiętasz ją?
IK: Pamiętam tę chwilę tuż przed operacją. Szłam na salę operacyjną, byłam po „różowych tabletkach”, mój mąż siedział na korytarzu. Powiedziałam do niego, że ma czekać i przygotować dla mnie szlafroczek, a ja niedługo wrócę. Pamiętam rozmowę po operacji z lekarzem, który powiedział „Pani Ido, ja to zrobiłem na 20 %. Tyle ma Pani szans, że będzie Pani żyła.” Byłam przerażona.
AN: Czy ta szczerość doktora Ci pomogła?
IK: Tak. Bardzo chciałam tej szczerości. Są kobiety, które wolą nie wiedzieć. Ja wolę wiedzieć, na czym stoję, bo wtedy mogę reagować.
AN: Możesz przejąć kontrolę nad sytuacją.
IK: Dokładnie. Mój mąż też był bardzo dociekliwy. Pytał, szukał w internecie, ale też pomagał, wspierał. Miałam bardzo dużo szczęścia, że miałam przy sobie bliskich, których potrzebowałam. Bo jest wiele kobiet, które tego szczęścia nie mają, które są same. Panowie czasem nie wytrzymują takich sytuacji, uciekają, odchodzą.
AN: Jak wyglądało Twoje życie po operacji?
IK: Szybko wróciłam do zdrowia. Stanęłam na nogi, szukałam pozytywnych rzeczy, energii.
AN: Co Cię wtedy cieszyło, pamiętasz?
IK: Drobiazgi. Że zapaliłam w domu świece, że mogłam umyć włosy. Takie rzeczy, na które człowiek w codzienności nie zwraca uwagi. Sprawiało mi przyjemność, że kwitły piękne kwiaty, że ptaki śpiewały. Bo przed operacją wydawało mi się, że już nigdy tego nie usłyszę.
AN: Czy one cieszą Cię nadal?
IK: Oczywiście! Mam trochę mniej czasu, ale nadal te drobiazgi sprawiają mi radość.
AN: Co było potem?
IK: Po tej operacji przyszedł kolejny etap leczenia, który wspominam nieco trudniej. To była chemioterapia i naświetlania. Przez siedem tygodni codziennie jeździłam do szpitala. Na szczęście nie musiałam w nim leżeć.
Pamiętam pierwszą chemię, na którą poszłam. Był drugi korytarz, po obu stronach były pokoiki, a w nich ludzie. Kobiety i mężczyźni podłączeni do kroplówek. Młodzi, dojrzali, chudzi, bardziej okrągli, z włosami i bez. Byłam przerażona. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie powiedział mi, co się ze mną będzie działo. Wtedy podeszła do mnie pielęgniarka, pani Zosia – dzisiaj Zosia, bo się przyjaźnimy. Wzięła mnie za rękę, zaprowadziła na fotel. To ona założyła mi pierwszy wenflon, podała pierwszą chemię. Odwracała moją uwagę od tego wszystkiego, co się działo dookoła. Ja też starałam się odciąć, miałam słuchawki na uszach, gazety. Zamykałam się w sobie i próbowałam izolować. Ale to nie było fajne. Czułam się strasznie samotna. W momencie, gdy zdjęłam słuchawki, gdy odłożyłam czasopismo, gdy „weszłam w te buty”, zaczęłam rozmawiać z pacjentkami, uświadomiłam sobie dwie rzeczy. Jedną złą – że bardzo dużo kobiet choruje na raka szyjki macicy, że to duży problem i że wiedza na temat tego nowotworu jest niewielka. Druga rzecz była nieco bardziej pocieszająca. Na chemię wpadały niektóre babki po drodze do pracy. Była taka jedna, z niesamowitą energią, którą nas zarażała. Wtedy wszystko dookoła buzowało. I właśnie na takich ludziach wtedy bazowałam. Uczyłam się od nich. Nastawienia, tego, jak trzeba do takich rzeczy podchodzić. Potem, pod koniec chemioterapii, to ja byłam taką osobą. To ja pocieszałam te przerażone dziewczyny, rozmawiałam z nimi, próbowałam przekazywać pozytywną energię. I zaczął się tworzyć pewnego rodzaju łańcuszek…
AN: Łańcuszek szczęścia?
IK: Łańcuszek szczęścia, dokładnie. Wtedy po raz pierwszy w mojej głowie zakwitł Kwiat Kobiecości.
AN: Ale od razu pod taką nazwą?
IK: Jeszcze nie. Pojawił się pomysł, że chcę coś robić dla innych. Jeszcze nie wiedziałam konkretnie co i jak. Ale wiedziałam, że mam ku temu możliwości, że mam koligacje zawodowe, że pracowałam z mediami. Zastanawiałam się, dlaczego oni tak mało mówią, tak mało piszą o raku szyjki macicy. Dlaczego w Polsce, te dziesięć lat temu, nie można było znaleźć żadnej informacji, którą zrozumiałyby kobiety.
AN: Co jest dla Ciebie najważniejsze w tej chorobie? Dlaczego jedni podejmują walkę, a inni nie znajdują na to siły? Czy to zależy też od osobowości? Czy ludzie, którzy są pesymistami, widzą świat w czarnych barwach mają utrudnione zadanie? Jak tych ludzi przekonać, że można wygrać, jak ich zarazić tą pozytywną energią?
IK: Mój lekarz prowadzący powiedział „Pani Ido, z każdym nowotworem jest tak 50/50”. 50% to jest to, co robią lekarze, a drugie 50% jest w głowie. Jeżeli jest pacjent, który jest osobą pozytywną i przede wszystkim jest pozytywnie nastawiony do leczenia, to ma on większe szanse na wyzdrowienie.
Był taki dzień, w którym przyjechałam jak zawsze na chemioterapię i jej nie otrzymałam. Wpadłam w panikę, nie wiedziałam co się dzieje. Czy lekarze przestali o mnie walczyć? Okazało się, że miałam na tyle słabe wyniki, że kolejna dawka chemii mogłaby mi zaszkodzić. W tej panice biegałam po korytarzu i szukałam mojej pani doktor. Znalazłam ją, nasza rozmowa trwała 10 sekund. Zadałam jej pytanie, ile mam procent szans, żeby z tego wyjść. Przez chwilę zwątpiłam, że może mi się udać. I ona wtedy usiadła naprzeciwko mnie, złapała za ręce i powiedziała coś, czego teoretycznie lekarz nie powinien mówić. Powiedziała „Pani Ido, 100%”. I zrobiła to w taki sposób, że jej uwierzyłam.
AN: Ido, na koniec chciałabym, żebyś odpowiedziała na może nieco specyficzne pytanie. Czy rak może zmienić życie na lepsze?
IK: Kiedyś ktoś zadał mi pytanie, czy chciałabym wrócić do swojego życia przed chorobą. Miałam wtedy fajne życie, lubiłam to, czym się zajmowałam, sprawiało mi to satysfakcję. Zmieniałam życie kobiet na lepsze, na fajniejsze, ale to, co robię w tej chwili, ratuje im życie. Dla mnie to jest najważniejsze. W ciągu tych dziesięciu lat istnienia organizacji Kwiat Kobiecości udało nam się wyciągnąć z choroby czterysta kobiet. I dla mnie najfajniejsze jest to, że wstaję rano i idę do pracy, którą kocham. Która sprawia mi ogromną radość i satysfakcję.
AN: Ido, bardzo dziękuję Ci za tę pokrzepiającą rozmowę.
IK: Dziękuję również.